niedziela, 28 lutego 2016

Ultracomida, czyli hiszpańskie specjały

Tak się złożyło, że przypadła mi w udziale przyjemność (a jest to przyjemność nie lada) zrecenzowania produktów ze sklepu UItracomida, dystrybuującego pochodzące z Hiszpanii dodatki do potraw. W swojej paczce (łapczywie rozrywanej za pomocą zębów i noża) znalazłam szaloną wręcz liczbę pudełeczek i młynków. Była też butelka, aczkolwiek to nie jest to, co myślicie (mimo oczywistych skojarzeń). Butelka zawierała najlepszą oliwę z oliwek, z jaką miałam do czynienia. Serio. I od tejże oliwy zacznę.




Nie należę do korpo-fit-glutenfree ludziów, aczkolwiek akurat w przypadku oliwy z oliwek dobrze działa na mnie napis „organiczna”. Chociaż z drugiej strony węgiel też jest organiczny, a nie dodaję go do sałatek. Tak czy inaczej za recenzowanie wzięłam się na poważnie i zaczęłam ową oliwę wąchać. Przyznaję, że jeszcze kilka lat temu w ogóle oliwy z oliwek nie używałam – odrzucał mnie jej mdły zapach, a i za smakiem nie przepadałam. Z czasem smak polubiłam, zaś do zapachu się po prostu przyzwyczaiłam. Jaki to ma związek z oliwą Birdy? Ano taki, że pachnie ona zupełnie inaczej niż te oliwy, których używałam dotychczas. Ma nieco mocniejszy, głębszy zapach, lekko słodkawy, być może owocowy. W każdym razie pachnie jak składnik, który ma dodać potrawie konkretnego smaku, a nie być li jedynie tłustym mdławym dodatkiem. A smak rzeczywiście jest konkretny – w oliwie nie wyczuwa się goryczki, zaś można dojść do wniosku, że gdzieś tam w głębi jest lekka sugestia orzechów.  Albo dyni. Jeśli ktokolwiek jadł arbuza, którego kupił w pełnym słońcu od opalonego chłopa na węgierskim przydrożu, po czym ze smutkiem pomyślał o arbuzach dostępnych w Polsce, może mieć wyobrażenie na temat smaku oliwy Birdy (podpowiem – oliwa Birdy jest jak ten węgierski arbuz). Na stronie dystrybutora napisano, że oliwa uzyskana została z oliwek wyłącznie mechanicznie, zaś same oliwki to dumne reprezentantki jednych z najbardziej zacnych oliwkowych gatunków: Arbequina i Koroneiki. Wierzę. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Hasło reklamujące oliwę brzmi „Tak naturalna, jak ptak w locie”. I jak ryba w wodzie. I jak Mariola w kisielu. No żesz – dlaczego akurat ptak w locie? 




Pora na paprykę. Trzy pudełeczka prezentują się naprawdę elegancko i można je sobie z powodzeniem postawić w kuchni na wierzchu; mogą robić za nieco rustykalny element dekoracyjny. Pudełeczko zrobione jest porządnie, w związku z czym zapach i smak nie mają możliwości, żeby się ciszkiem i chyłkiem ulotnić. Dodatkowo – wieczko pudełka można otwierać z dwóch stron: z jednej znajdują się małe otworki pozwalające na wsypanie do potrawy niewielkiej ilości papryki; z drugiej – większy otwór, w którym zmieścić się może łyżeczka. Dostępne są trzy rodzaje papryki – słodka, ostra i wędzona. Słodka papryka wydaje się mniej słodka, a bardziej paprykowa od tych, które znam (ma bardzo intensywny, neonowy niemal kolor – mam nadzieję, że nie jest radioaktywna), zaś papryka ostra zdała mi się ostrzejsza od tych ogólnie dostępnych. Powiem tak – standardowo nie używam takiej zwyczajnej sypkiej ostrej papryki, bo jestem w posiadaniu licznych past paprykowych (ostrych, bardzo ostrych i ostrych jak jasna cholera), mam kolekcję różnistych torebeczek z napisami ostrzegającymi przed nadmiernym pieczeniem w przypadku spożycia. Jestem w stanie zeżreć skrzydełka marynowane w sosie o nazwie „100% Pain” (swoją drogą – polecam). Cóż z tego? A to, że zazwyczaj nie sięgam po przyprawę o nazwie „Ostra papryka w proszku" czy jak jej tam. No i zdziwiłam się jak świnia na widok nieba, bowiem testowana przeze mnie papryka rzeczywiście okazała się ostra. Nie wykręca paszczy i nie wypala migdałków, jednakże pozostawia na języku wyraźne przyjemne pieczenie – na tyle mocne, aby mogło nadać potrawie ostrości, a na tyle słabe, że wyziera spod niego mocny paprykowy smak. Najbardziej jednak spodobała mi się papryka o smaku kiełbasy, jak ją roboczo nazwałam. W trzecim pudełeczku znajduje się bowiem suszona papryka wędzona. Pachnie – uwaga, tu użyję słowa, które mnie irytuje – obłędnie. Przywodzi na myśl dziadkową wędzarnię (a przynajmniej tak to sobie wyobrażam, bo żadnego z moich dziadków akurat z wędzarnią nie kojarzę). Zapach jest tak mocny, że czuć go nawet przy zamkniętym pudełeczku. Papryka była wędzona przez piętnaście dni w dymie z dębu iberyjskiego. Szkoda mi dębu, owszem, ale zapach i smak są tego poświęcenia warte. Chyba, bo w sumie lubię dęby… Jakiś mankament? Owszem. Trochę trudno jest odchylić wieczko – stąd apel do panienek z długimi, wypielęgnowanymi paznokciami – użyjcie męża albo noża. Albo męża z nożem. Pary żyjące w konkubinacie też sobie poradzą.




A teraz szafran. Nie jestem fanką szafranu, a raczej nigdy nie rozumiałam jego fenomenu. Wiem o tych tryliardach krokusów, które honorowo oddają życie w imieniu kulinariów. No a teraz znam powód, dla którego warto zapłacić wysoką cenę, a mianowicie przekonałam się na własne oczy, jak niesamowite właściwości barwiące posiada szafran. No i ten delikatnie miodowy posmak… Niestety w tej kwestii jestem ignorantem i nie mam porównania, więc trudno mi stwierdzić, czy ten akurat szafran zasługuje na wyróżnienie. Ma on jednak przyjemną jednolitą barwę, co ponoć świadczy o naprawdę wysokiej jakości. Zapakowany jest w schludne, wygodne saszetki.




Na koniec część, przy której chichoczę, bo lubię ładne rzeczy – młynki z przyprawami i mieszankami przypraw. Same młynki są bardzo poręczne i mają wygodne zamknięcie. W dodatku ich budowa umożliwia łatwe wybranie grubości mielenia. A teraz zawartość. Na zawartość można się pogapić przez przezroczyste ścianki młynka, a zapewniam, że jest się na co gapić. Wielgachne różowe kryształki soli himalajskiej prezentują się cudnie, a to, jak wyglądają gotowe mieszanki, sprawia, że nietrudno uwierzyć w ich jakość. Np. w młynku z mieszanką indyjską znajdują się: sól morska, czarny pieprz, nasiona kopru, nasiona kminku, kminek, gałka muszkatołowa, goździki, liście laurowe. I owszem – wszystkie te składniki doskonale można sobie pooglądać przez prześwitującą ściankę. Są całe, niepokruszone, mają soczyste kolory. Ręka sama rwie się do mielenia. Tu dodam, że nie mówi się mielić, tylko mleć. A młynarz mełł, nie mielił. No dobra, niech będzie, że "mielić" i "mielił", ale jest to forma potoczna, a nie wzorcowa...




Najbardziej przypadła mi do gustu mieszanka karaibska. Jej składniki to: sól morska, słodki brązowy cukier, czosnek, suszone pomidory, banany, cebula, pieprz czarny, papryka zielona, papryka czerwona, wszystkie przyprawy, imbir, mango, skórka z pomarańczy, czerwone chili, anyż gwiazdkowy, gałka muszkatołowa, cynamon, mięta, kurkuma, skórka z limonki. Nie jestem pewna, co to znaczy "wszystkie przyprawy". Ktoś wie? Wiem za to, co znaczy zero konserwantów.




Nie jestem osobą, która koniecznie musi przyprawiać potrawy własnoręcznie zebranymi i podlewanymi na osobistej działce ziołami (nie mam działki, a rośliny zdychają na mój widok). Po prostu zawsze wychodziłam z założenia, że lepiej jest dodawać do jedzenia przyprawy osobno, gdyż wtedy się dobrze wie, co się właściwie i w jakiej ilości wrzuciło. Skoro jednak mam pewność, że w słoiczku znajduje się dokładnie to, co jest wymienione na opakowaniu, to czy jest powód, aby ten brązowy cukier sypać osobno, później ścierać gałkę muszkatołową, suszyć mango (ale jak to suszyć mango?), rozcierać miętę i lecieć do sklepu po anyżek? Hmm. Trudna sprawa. Tak naprawdę lubię sobie sama dawkować przyprawy, sprawdzać smak na różnych etapach kucharzenia, a więc młynków używać będę raczej w sytuacjach wymagających pośpiechu i podczas przygotowywania potraw, które już dobrze znam i w których proporcje nie są szczególnie ważne. Jeśli lubisz eksperymenty w kuchni, ale jeszcze niezbyt dobrze przypisujesz przyprawy do miejsca na mapie, dla którego są one charakterystyczne, z powodzeniem możesz pomóc sobie młynkami. 


Reasumując – z czystym sercem polecam Wam, drogie dziatki, produkty Ultracomida. Gdybym uznała owe produkty za niewarte pochwał, to albo bym je zjechała od góry do dołu, nie żałując sobie, bo kto bogatemu (hoho, ale beka) zabroni, albo bym nie napisała nic. Na pewno warto sięgnąć po oliwę z oliwek, warto ponapawać się zapachem wędzonej papryki. Warto też spróbować mieszanek przypraw – ze szczególnym uwzględnieniem miksu karaibskiego i indyjskiego. A maniakom owoców morza polecam sól z algami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz