środa, 16 marca 2016

Ciasto dyniowe z whisky (Irlandia)

Dawno temu, bo w na przełomie IV i V wieku, żył sobie niejaki Sucat nazywany także Padraigiem Mac Calprainnem. Był to całkiem miły Bryt, który miewał niepokojące sny. Zajmował się różnymi rzeczami i miał wiele interesujących hobby – trochę był niewolnikiem, trochę zaklinał węże, trochę dyskutował z poganami, trochę puszczał fajerwerki na wiosnę, a trochę ożywiał zmarłych. Znamy go jako świętego Patryka, patrona Irlandii, choć warto wiedzieć, że jest on także patronem Nigerii, inżynierów, fryzjerów oraz upadłych na duchu (choć uważam, że lepiej brzmi "upadłych na dachu"). Datę jego śmierci tradycyjnie czci się nieograniczonym pochłanianiem piwa i barwieniem rzek na zielono (serio). Od czasu do czasu można zatańczyć polkę albo poszukać garnca złota po drugiej stronie tęczy. Z tej okazji pragnę nadmienić, że rocznica śmierci św. Patryka natchnęła mnie do upieczenia irlandzkiego ciasta. Serdecznie je polecam – jest wyjątkowo smaczne, puchate i wilgotne.



Składniki:
  • 1 mała dynia (może nawet mniej niż jedna),
  • 230 g mąki pszennej,
  • 250 g cukru (pół na pół - cukier biały i cukier brązowy)
  • 2 jajka,
  • czubata łyżeczka świeżej skórki pomarańczowej,
  • 2-3 łyżki whisky,
  • 2 płaskie łyżeczki cynamonu,
  • 1/2 łyżeczki goździków (zmielonych bądź utłuczonych w moździerzu),
  • 1/2 łyżeczki soli,
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej,
  • 1/3 łyżeczki gałki muszkatołowej,
  • 120 ml oleju (użyłam słonecznikowego).



Przygotowanie:
  1. Zrób puree z dyni: pokrój ją na kawałki (np. na 8-10 podłużnych części) i wyrzuć gniazda nasienne. Dynię zapiekaj przez 60-70 minut w piekarniku. Ostudź kawałki, obierz ze skóry, miąższ dokładnie rozgnieć albo zblenduj. Do ciasta będziesz potrzebować 400 g takiego puree.
  2. Do dużej miski przesiej mąkę, cynamon, sodę, gałkę muszkatołową, sól oraz zmielone goździki.
  3. W drugiej misce połącz jajka z cukrem - powinna się utworzyć przypominająca pianę masa o kawowym kolorze i zapachu (to zasługa dobrego brązowego cukru),
  4. Do masy dodaj puree z dyni, whisky oraz skórkę pomarańczową, wymieszaj delikatnie, acz dokładnie.
  5. Połącz słodką masę dyniową z mąką i sypkimi przyprawami, wymieszaj, używając najmniejszych obrotów miksera.
  6. Rozgrzej kuchenkę do 180 stopni, formę do ciasta (ja użyłam podłużnej formy o rozmiarach 11 × 27 cm) wysmaruj masłem i posyp lekko mąką. Wlej masę do formy i piecz ok. 1 godziny. Przed wyjęciem sprawdź za pomocą patyczka, czy ciasto nie ma zakalca.



Potato & leek soup (Irlandia)

Latem 2007 roku w Irlandii padało nieustannie przez czterdzieści dni. Apokalipsa! Co zrobić, żeby się nie pochorować w takich okolicznościach przyrody? Otóż najlepiej jest zajadać się bez wyrzutów sumienia tradycyjną zupą, której normalnie nikt by skojarzył z latem - jest bowiem rozgrzewająca i dosyć tłusta (może nie sama w sobie, ale dzięki dodatkowi smażonego boczku). No ale jeśli pada przez tyle czasu, to chyba trzeba dostarczyć organizmowi trochę grzesznej radości, nie? Po czterdziestu dniach ulewy nawet irlandzkie owce wolałyby pochłeptać potato & leek soup, siedząc przy stole z wypolerowanymi kopytkami i w śliniaczkach, niż hasać po okolicznych błotach.




Składniki (na duży gar):
  • 2 duże albo 3 mniejsze pory,
  • 5 dużych ziemniaków,
  • 2 kopiaste łyżki masła,
  • ćwiartka selera,
  • 3 duże cebule,
  • kilka liści laurowych,
  • kilka ziaren ziela angielskiego,
  • 1,5 l bulionu (najlepiej drobiowego),
  • szklanka mleka,
  • 200-250 g gęstej śmietany,
  • 5 ząbków czosnku,
  • sól i pieprz,
  • kilka plastrów wędzonego albo parzonego boczku,
  • kilka kromek chleba na grzanki,
  • wiązka szczypiorku do podania.




Przygotowanie:
  1. W dużej patelni rozgrzej łyżkę masła, dodaj pokrojone w cienkie półtalarki pory i cebule oraz drobno skrojony seler. Smaż przez 15  minutna małym ogniu, od czasu do czasu mieszaj, a pod koniec dodaj pokrojony w niewielkie plasterki czosnek;
  2. W rondlu rozgrzej drugą łyżkę masła, dodaj pokrojone w cienkie półtalarki ziemniaki, posyp je obficie pieprzem, dorzuć liście laurowe, ziele angielskie i szczyptę soli. Smaż, delikatnie mieszając, przez 5 minut;
  3. Do rondla dolej pół szklanki mleka, duś całość przez 10 minut, pilnując, aby ziemniaki nie przywarły do dna;
  4. Zagotuj bulion i dodaj do niego wszystkie warzywa. Kiedy ziemniaki będą miękkie, dodaj do zupy resztę mleka i śmietanę (uważaj, aby się nie zwarzyła), jeśli uznasz, że do zupy należy dodać trochę soli bądź pieprzu, nie krępuj się :);
  5. Irish potato & leek soup to zupa krem – zblenduj ją więc (mocno bądź nie, w zależności od preferencji);
  6. Zupę podawaj z mocno podsmażonym boczkiem, grzankami i szczypiorkiem.







wtorek, 15 marca 2016

Nakládaný hermelín (Czechy)

Czechy i Pragę kocham miłością wielką, czystą, słuszną i zbawienną. Podczas wizyt w czeskiej stolicy lubię się niespiesznie szlajać od knajpy do knajpy i degustować (haha, degustować, też mi coś!) piwo. Mam jednak taką manię, że wizyta w Czechach się po prostu nie liczy, jeśli podczas tejże nie zjem utopenca albo hermelina. Musiały minąć lata, abym w swoim małym, ograniczonym rozumku pojęła, że hermelin nie jest jakimś tajemnym artefaktem, serowym Graalem. No ktoś ten nakládaný hermelin przecież robi! To niby czemu i ja zrobić nie mogę? No i zrobiłam. Za pierwszym razem zeżarłam go tak szybko, że nie zdążyłam zrobić zdjęć. Hermelin to czeska wersja sera camembert. Nakládaný hermelín zaś jest hermelinem marynowanym – ociekającym oliwą, w której pływa cebula i papryka. Do piwa jak znalazł!


Składniki (na 10 porcji – przez porcję rozumiem połówkę krążka camemberta, co jest oczywiście szczytem hipokryzji z mojej strony):
  • 5 serów camembert (naturalnych),
  • 5 kawałków papryki konserwowej,
  • kilka marynowanych papryczeki chili (albo jedna świeża),
  • 5 liści laurowych,
  • kilka ziarenek ziela angielskiego,
  • 1/2 łyżeczki papryki słodkiej,
  • 10 ząbków czosnku (można mniej, ale po co? :P),
  • 2 duże czerwone cebule,
  • oliwa z oliwek do zalania całości,
  • łyżeczka ziaren kolorowego pieprzu (można wziąć pół na pół z marynowanym zielonym).


Przygotowanie:
  1. Sery pokrój na połówki (albo ćwiartki), paprykę konserwową pokrój w paski, czosnek posiekaj. Jeśli używasz świeżej papryczki chili - pokrój ją w podłużne plasterki. Cebulę pokrój w cienkie talarki.
  2. W odpowiedniej wielkości naczyniu (ja użyłam wysokiego słoja) układaj składniki warstwami – ser, później warzywa oraz przyprawy, oliwa, znów ser itd. Całość ma być dokładnie przykryta oliwą.
  3. Dokładnie zamknij wybrane naczynie i odstaw je w chłodne miejsce na minimum tydzień. Im dłużej ser będzie się marynował, tym mocniej zmięknie. Bardzo miękki nakládaný hermelin może służyć jako smarowidło do chleba. Jest to genialna przekąska do piwa.





hermelin przepis, nakladany hermelin, kuchnia czeska, czechy przepisy



niedziela, 28 lutego 2016

Ultracomida, czyli hiszpańskie specjały

Tak się złożyło, że przypadła mi w udziale przyjemność (a jest to przyjemność nie lada) zrecenzowania produktów ze sklepu UItracomida, dystrybuującego pochodzące z Hiszpanii dodatki do potraw. W swojej paczce (łapczywie rozrywanej za pomocą zębów i noża) znalazłam szaloną wręcz liczbę pudełeczek i młynków. Była też butelka, aczkolwiek to nie jest to, co myślicie (mimo oczywistych skojarzeń). Butelka zawierała najlepszą oliwę z oliwek, z jaką miałam do czynienia. Serio. I od tejże oliwy zacznę.




Nie należę do korpo-fit-glutenfree ludziów, aczkolwiek akurat w przypadku oliwy z oliwek dobrze działa na mnie napis „organiczna”. Chociaż z drugiej strony węgiel też jest organiczny, a nie dodaję go do sałatek. Tak czy inaczej za recenzowanie wzięłam się na poważnie i zaczęłam ową oliwę wąchać. Przyznaję, że jeszcze kilka lat temu w ogóle oliwy z oliwek nie używałam – odrzucał mnie jej mdły zapach, a i za smakiem nie przepadałam. Z czasem smak polubiłam, zaś do zapachu się po prostu przyzwyczaiłam. Jaki to ma związek z oliwą Birdy? Ano taki, że pachnie ona zupełnie inaczej niż te oliwy, których używałam dotychczas. Ma nieco mocniejszy, głębszy zapach, lekko słodkawy, być może owocowy. W każdym razie pachnie jak składnik, który ma dodać potrawie konkretnego smaku, a nie być li jedynie tłustym mdławym dodatkiem. A smak rzeczywiście jest konkretny – w oliwie nie wyczuwa się goryczki, zaś można dojść do wniosku, że gdzieś tam w głębi jest lekka sugestia orzechów.  Albo dyni. Jeśli ktokolwiek jadł arbuza, którego kupił w pełnym słońcu od opalonego chłopa na węgierskim przydrożu, po czym ze smutkiem pomyślał o arbuzach dostępnych w Polsce, może mieć wyobrażenie na temat smaku oliwy Birdy (podpowiem – oliwa Birdy jest jak ten węgierski arbuz). Na stronie dystrybutora napisano, że oliwa uzyskana została z oliwek wyłącznie mechanicznie, zaś same oliwki to dumne reprezentantki jednych z najbardziej zacnych oliwkowych gatunków: Arbequina i Koroneiki. Wierzę. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Hasło reklamujące oliwę brzmi „Tak naturalna, jak ptak w locie”. I jak ryba w wodzie. I jak Mariola w kisielu. No żesz – dlaczego akurat ptak w locie? 




Pora na paprykę. Trzy pudełeczka prezentują się naprawdę elegancko i można je sobie z powodzeniem postawić w kuchni na wierzchu; mogą robić za nieco rustykalny element dekoracyjny. Pudełeczko zrobione jest porządnie, w związku z czym zapach i smak nie mają możliwości, żeby się ciszkiem i chyłkiem ulotnić. Dodatkowo – wieczko pudełka można otwierać z dwóch stron: z jednej znajdują się małe otworki pozwalające na wsypanie do potrawy niewielkiej ilości papryki; z drugiej – większy otwór, w którym zmieścić się może łyżeczka. Dostępne są trzy rodzaje papryki – słodka, ostra i wędzona. Słodka papryka wydaje się mniej słodka, a bardziej paprykowa od tych, które znam (ma bardzo intensywny, neonowy niemal kolor – mam nadzieję, że nie jest radioaktywna), zaś papryka ostra zdała mi się ostrzejsza od tych ogólnie dostępnych. Powiem tak – standardowo nie używam takiej zwyczajnej sypkiej ostrej papryki, bo jestem w posiadaniu licznych past paprykowych (ostrych, bardzo ostrych i ostrych jak jasna cholera), mam kolekcję różnistych torebeczek z napisami ostrzegającymi przed nadmiernym pieczeniem w przypadku spożycia. Jestem w stanie zeżreć skrzydełka marynowane w sosie o nazwie „100% Pain” (swoją drogą – polecam). Cóż z tego? A to, że zazwyczaj nie sięgam po przyprawę o nazwie „Ostra papryka w proszku" czy jak jej tam. No i zdziwiłam się jak świnia na widok nieba, bowiem testowana przeze mnie papryka rzeczywiście okazała się ostra. Nie wykręca paszczy i nie wypala migdałków, jednakże pozostawia na języku wyraźne przyjemne pieczenie – na tyle mocne, aby mogło nadać potrawie ostrości, a na tyle słabe, że wyziera spod niego mocny paprykowy smak. Najbardziej jednak spodobała mi się papryka o smaku kiełbasy, jak ją roboczo nazwałam. W trzecim pudełeczku znajduje się bowiem suszona papryka wędzona. Pachnie – uwaga, tu użyję słowa, które mnie irytuje – obłędnie. Przywodzi na myśl dziadkową wędzarnię (a przynajmniej tak to sobie wyobrażam, bo żadnego z moich dziadków akurat z wędzarnią nie kojarzę). Zapach jest tak mocny, że czuć go nawet przy zamkniętym pudełeczku. Papryka była wędzona przez piętnaście dni w dymie z dębu iberyjskiego. Szkoda mi dębu, owszem, ale zapach i smak są tego poświęcenia warte. Chyba, bo w sumie lubię dęby… Jakiś mankament? Owszem. Trochę trudno jest odchylić wieczko – stąd apel do panienek z długimi, wypielęgnowanymi paznokciami – użyjcie męża albo noża. Albo męża z nożem. Pary żyjące w konkubinacie też sobie poradzą.




A teraz szafran. Nie jestem fanką szafranu, a raczej nigdy nie rozumiałam jego fenomenu. Wiem o tych tryliardach krokusów, które honorowo oddają życie w imieniu kulinariów. No a teraz znam powód, dla którego warto zapłacić wysoką cenę, a mianowicie przekonałam się na własne oczy, jak niesamowite właściwości barwiące posiada szafran. No i ten delikatnie miodowy posmak… Niestety w tej kwestii jestem ignorantem i nie mam porównania, więc trudno mi stwierdzić, czy ten akurat szafran zasługuje na wyróżnienie. Ma on jednak przyjemną jednolitą barwę, co ponoć świadczy o naprawdę wysokiej jakości. Zapakowany jest w schludne, wygodne saszetki.




Na koniec część, przy której chichoczę, bo lubię ładne rzeczy – młynki z przyprawami i mieszankami przypraw. Same młynki są bardzo poręczne i mają wygodne zamknięcie. W dodatku ich budowa umożliwia łatwe wybranie grubości mielenia. A teraz zawartość. Na zawartość można się pogapić przez przezroczyste ścianki młynka, a zapewniam, że jest się na co gapić. Wielgachne różowe kryształki soli himalajskiej prezentują się cudnie, a to, jak wyglądają gotowe mieszanki, sprawia, że nietrudno uwierzyć w ich jakość. Np. w młynku z mieszanką indyjską znajdują się: sól morska, czarny pieprz, nasiona kopru, nasiona kminku, kminek, gałka muszkatołowa, goździki, liście laurowe. I owszem – wszystkie te składniki doskonale można sobie pooglądać przez prześwitującą ściankę. Są całe, niepokruszone, mają soczyste kolory. Ręka sama rwie się do mielenia. Tu dodam, że nie mówi się mielić, tylko mleć. A młynarz mełł, nie mielił. No dobra, niech będzie, że "mielić" i "mielił", ale jest to forma potoczna, a nie wzorcowa...




Najbardziej przypadła mi do gustu mieszanka karaibska. Jej składniki to: sól morska, słodki brązowy cukier, czosnek, suszone pomidory, banany, cebula, pieprz czarny, papryka zielona, papryka czerwona, wszystkie przyprawy, imbir, mango, skórka z pomarańczy, czerwone chili, anyż gwiazdkowy, gałka muszkatołowa, cynamon, mięta, kurkuma, skórka z limonki. Nie jestem pewna, co to znaczy "wszystkie przyprawy". Ktoś wie? Wiem za to, co znaczy zero konserwantów.




Nie jestem osobą, która koniecznie musi przyprawiać potrawy własnoręcznie zebranymi i podlewanymi na osobistej działce ziołami (nie mam działki, a rośliny zdychają na mój widok). Po prostu zawsze wychodziłam z założenia, że lepiej jest dodawać do jedzenia przyprawy osobno, gdyż wtedy się dobrze wie, co się właściwie i w jakiej ilości wrzuciło. Skoro jednak mam pewność, że w słoiczku znajduje się dokładnie to, co jest wymienione na opakowaniu, to czy jest powód, aby ten brązowy cukier sypać osobno, później ścierać gałkę muszkatołową, suszyć mango (ale jak to suszyć mango?), rozcierać miętę i lecieć do sklepu po anyżek? Hmm. Trudna sprawa. Tak naprawdę lubię sobie sama dawkować przyprawy, sprawdzać smak na różnych etapach kucharzenia, a więc młynków używać będę raczej w sytuacjach wymagających pośpiechu i podczas przygotowywania potraw, które już dobrze znam i w których proporcje nie są szczególnie ważne. Jeśli lubisz eksperymenty w kuchni, ale jeszcze niezbyt dobrze przypisujesz przyprawy do miejsca na mapie, dla którego są one charakterystyczne, z powodzeniem możesz pomóc sobie młynkami. 


Reasumując – z czystym sercem polecam Wam, drogie dziatki, produkty Ultracomida. Gdybym uznała owe produkty za niewarte pochwał, to albo bym je zjechała od góry do dołu, nie żałując sobie, bo kto bogatemu (hoho, ale beka) zabroni, albo bym nie napisała nic. Na pewno warto sięgnąć po oliwę z oliwek, warto ponapawać się zapachem wędzonej papryki. Warto też spróbować mieszanek przypraw – ze szczególnym uwzględnieniem miksu karaibskiego i indyjskiego. A maniakom owoców morza polecam sól z algami.

niedziela, 21 lutego 2016

Sałatka ogórkowa z sosem rybnym (Tajlandia)

Kuchnia tajska kojarzy się z krewetkami w kokosowej panierce albo z kurczakiem w sosie imbirowym. Prawda, ale przecież dobrze jest dorzucić do mięsa trochę świeżych warzyw. Jedną z orzeźwiających przystawek serwowanych w Tajlandii do dań głównych jest sałatka ogórkowa, której ważnym składnikiem jest sos rybny (do kupienia w sklepach typu Kuchnie Świata). Warto spróbować, bo jest to świetna alternatywa dla naszej starej dobrej mizerii. A przyrządza się ją w pięć minut.




Składniki:
  • 2 ogórki wężowe,
  • 1/3 szklanki soku z limonki (albo cytryny),
  • 2 łyżki cukru,
  • 2 łyżki sosu rybnego,
  • 1 cebula czerwona.


Przygotowanie:
  1. Wymieszaj sok z limonki, sos rybny i cukier. Cukier powinien się rozpuścić.
  2. Do tak powstałej mieszaniny dodaj pokrojone w cieniutkie plasterki ogórki oraz cebulę pokrojoną w piórka. Podawaj od razu.


kuchnia tajska, tajlandia przepisy, mizeria tajska, sałatka do obiadu, sałatka z ogórków



Soupe à l'ail bonne femme (Francja)

Stereotypowe skojarzenia, które pojawiają się na hasło "kuchnia francuska" w większości odnoszą się do dań paryskich. A Francja jest przecież dużym krajem i nie wszyscy jej mieszkańcy raczą się żabimi udkami i croissantami. Nazwa soupe à l'ail bonne femme brzmi jak wyrafinowany przysmak dla delikutaśnych podniebień – tak naprawdę jest to pochodząca z doliny Loary zupa czosnkowa po gospodarsku, czyli całkiem przaśny rosół. 




Składniki:
  • 2 duże pory,
  • 300 g pomidorów (mogą być z puszki, szczególnie zimą),
  • 6-8 ząbków czosnku,
  • 3 duże ziemniaki,
  • duża marchewka,
  • 1,5 l bulionu (najlepiej wołowego),
  • 3 łyżki oleju,
  • bazylia, sól i pieprz do smaku.




Przygotowanie:
  1. Od porów odkrój najbardziej zielone części, białe części pokrój w cienkie krążki.
  2. Pomidory obierz i oczyść, miąższ pokrój w kostkę.
  3. Obierz i rozgnieć czosnek.
  4. W wysokim rondlu rozgrzej olej, a następnie podsmaż w nim pory i pomidory z czosnkiem (7-10 minut).
  5. Ziemniaki obierz i pokrój w kostkę. Dorzuć do warzyw i zalej gorącym bulionem. Dodaj pokrojoną w plasterki marchewkę. Gotuj przez 30 minut. Na końcu dopraw zupę bazylią, solą i pieprzem.
  6. Zupę podawaj z gorącymi tostami z roztopionym serem.



kuchnia francuska, zupa czosnkowa, dolina loary przepis



sobota, 20 lutego 2016

Ragoût z mintaja (Norwegia)

Jedno z przysłów norweskich mówi, że choćbyś dorszowi włożył marchew do gęby, a pomidora pod ogon, nie stanie się on łososiem. Skądinąd słusznie. Jeśli jednak do mintaja dodasz marchewkę i brokuł i doprawisz to wszystko tymiankiem, wyjdzie Ci z tego tak smakowite danie, że żaden łosoś nie będzie już do szczęścia potrzebny (chyba że masz jakieś nieodnotowane jeszcze w medycznych annałach zboczenie). Przepis pochodzi z Kulinarnego atlasu świata, który to atlas kocham miłością wielką i czystą (tu pozdrowienia dla Patrycji, która mi ów atlas podarowała).



Składniki:
  • 70 dag filetów z mintaja,
  • 5 ziemniaków,
  • 1 duża cebula,
  • 3 marchewki,
  • świeży brokuł (mniejszy niż większy – that's what she said!),
  • 15 dag masła,
  • 200 ml śmietany (18%),
  • 1/2 l bulionu warzywnego,
  • łyżeczka tymianku,
  • świeży koperek,
  • łyżka soku z cytryny,
  • sól i biały pieprz.




Przygotowanie:
  1. Cebulę pokrój na małą kostkę i obsmaż w głębokim rondlu ją na maśle.
  2. Do cebuli dodaj marchewkę (startą na tarce o grubych oczkach) oraz brokuły (podzielone na niewielkie różyczki). Duś na małym ogniu.
  3. Obierz ziemniaki i pokrój je w małą kostkę. Włóż do wrzącego bulionu i gotuj przez 5 minut. Następnie wyjmij je z bulionu i dodaj do warzyw.
  4. Zawartość rondla przypraw solą, pieprzem i tymiankiem. Dodaj śmietanę, delikatnie wymieszaj i duś przez kwadrans.
  5. Filet z mintaja pokrój w kostkę, skrop sokiem z cytryny, dodaj szczyptę soli i pieprzu, dorzuć do rondla. Duś przez 10 minut, a pod koniec dodaj posiekany koperek. Podawaj od razu.




kuchnia norweska, norwegia przepisy, mintaj przepis, obiad z mintaja, ragout z ryby