Tak się złożyło, że przypadła mi
w udziale przyjemność (a jest to przyjemność nie lada) zrecenzowania produktów
ze sklepu
UItracomida, dystrybuującego pochodzące z Hiszpanii dodatki do
potraw. W swojej paczce (łapczywie
rozrywanej za pomocą zębów i noża) znalazłam szaloną wręcz liczbę pudełeczek i
młynków. Była też butelka, aczkolwiek to nie jest to, co myślicie (mimo
oczywistych skojarzeń). Butelka zawierała najlepszą oliwę z oliwek, z jaką
miałam do czynienia. Serio. I od tejże oliwy zacznę.
Nie należę do
korpo-fit-glutenfree ludziów, aczkolwiek akurat w przypadku oliwy z oliwek
dobrze działa na mnie napis „organiczna”. Chociaż z drugiej strony węgiel też
jest organiczny, a nie dodaję go do sałatek. Tak czy inaczej za recenzowanie
wzięłam się na poważnie i zaczęłam ową oliwę wąchać. Przyznaję, że jeszcze
kilka lat temu w ogóle oliwy z oliwek nie używałam – odrzucał mnie jej mdły
zapach, a i za smakiem nie przepadałam. Z czasem smak polubiłam, zaś do zapachu
się po prostu przyzwyczaiłam. Jaki to ma związek z oliwą Birdy? Ano taki, że
pachnie ona zupełnie inaczej niż te oliwy, których używałam dotychczas. Ma
nieco mocniejszy, głębszy zapach, lekko słodkawy, być może owocowy. W każdym
razie pachnie jak składnik, który ma dodać potrawie konkretnego smaku, a nie
być li jedynie tłustym mdławym dodatkiem. A smak rzeczywiście jest konkretny –
w oliwie nie wyczuwa się goryczki, zaś można dojść do wniosku, że gdzieś tam w
głębi jest lekka sugestia orzechów. Albo
dyni. Jeśli ktokolwiek jadł arbuza, którego kupił w pełnym słońcu od opalonego
chłopa na węgierskim przydrożu, po czym ze smutkiem pomyślał o arbuzach
dostępnych w Polsce, może mieć wyobrażenie na temat smaku oliwy Birdy
(podpowiem – oliwa Birdy jest jak ten węgierski arbuz). Na stronie dystrybutora
napisano, że oliwa uzyskana została z oliwek wyłącznie mechanicznie, zaś same
oliwki to dumne reprezentantki jednych z najbardziej zacnych oliwkowych
gatunków: Arbequina i Koroneiki. Wierzę. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Hasło
reklamujące oliwę brzmi „Tak naturalna, jak ptak w locie”. I jak ryba w wodzie.
I jak Mariola w kisielu. No żesz – dlaczego akurat ptak w locie?
Pora na paprykę. Trzy pudełeczka
prezentują się naprawdę elegancko i można je sobie z powodzeniem postawić w
kuchni na wierzchu; mogą robić za nieco rustykalny element dekoracyjny.
Pudełeczko zrobione jest porządnie, w związku z czym zapach i smak nie mają
możliwości, żeby się ciszkiem i chyłkiem ulotnić. Dodatkowo – wieczko pudełka
można otwierać z dwóch stron: z jednej znajdują się małe otworki pozwalające na
wsypanie do potrawy niewielkiej ilości papryki; z drugiej – większy otwór, w
którym zmieścić się może łyżeczka. Dostępne są trzy rodzaje papryki – słodka,
ostra i wędzona. Słodka papryka wydaje się mniej słodka, a bardziej paprykowa
od tych, które znam (ma bardzo intensywny, neonowy niemal kolor – mam nadzieję, że nie jest radioaktywna), zaś papryka ostra zdała mi się ostrzejsza od tych ogólnie dostępnych. Powiem tak –
standardowo nie używam takiej zwyczajnej sypkiej ostrej papryki, bo
jestem w posiadaniu licznych past paprykowych (ostrych, bardzo ostrych i
ostrych jak jasna cholera), mam kolekcję różnistych torebeczek z napisami
ostrzegającymi przed nadmiernym pieczeniem w przypadku spożycia. Jestem w
stanie zeżreć skrzydełka marynowane w sosie o nazwie „100% Pain” (swoją drogą –
polecam). Cóż z tego? A to, że zazwyczaj nie sięgam po przyprawę o nazwie
„Ostra papryka w proszku" czy jak jej tam. No i zdziwiłam się jak świnia na
widok nieba, bowiem testowana przeze mnie papryka rzeczywiście okazała się
ostra. Nie wykręca paszczy i nie wypala migdałków, jednakże pozostawia na języku
wyraźne przyjemne pieczenie – na tyle mocne, aby mogło nadać potrawie ostrości,
a na tyle słabe, że wyziera spod niego mocny paprykowy smak. Najbardziej jednak
spodobała mi się papryka o smaku kiełbasy, jak ją roboczo nazwałam. W trzecim
pudełeczku znajduje się bowiem suszona papryka wędzona. Pachnie – uwaga, tu
użyję słowa, które mnie irytuje – obłędnie. Przywodzi na myśl dziadkową
wędzarnię (a przynajmniej tak to sobie wyobrażam, bo żadnego z moich dziadków
akurat z wędzarnią nie kojarzę). Zapach jest tak mocny, że czuć go nawet przy
zamkniętym pudełeczku. Papryka była wędzona przez piętnaście dni w dymie z dębu
iberyjskiego. Szkoda mi dębu, owszem, ale zapach i smak są tego poświęcenia
warte. Chyba, bo w sumie lubię dęby… Jakiś mankament? Owszem. Trochę trudno
jest odchylić wieczko – stąd apel do panienek z długimi, wypielęgnowanymi
paznokciami – użyjcie męża albo noża. Albo męża z nożem. Pary żyjące w
konkubinacie też sobie poradzą.
A teraz szafran. Nie jestem fanką
szafranu, a raczej nigdy nie rozumiałam jego fenomenu. Wiem o tych tryliardach
krokusów, które honorowo oddają życie w imieniu kulinariów. No a teraz znam powód, dla którego warto zapłacić wysoką cenę, a mianowicie przekonałam się na własne oczy, jak niesamowite
właściwości barwiące posiada szafran. No i ten delikatnie miodowy posmak… Niestety w tej kwestii jestem ignorantem i nie mam porównania, więc trudno mi stwierdzić, czy ten akurat szafran zasługuje na wyróżnienie. Ma on jednak przyjemną jednolitą barwę, co ponoć świadczy o
naprawdę wysokiej jakości. Zapakowany jest w schludne, wygodne saszetki.
Na koniec część, przy której
chichoczę, bo lubię ładne rzeczy – młynki z przyprawami i mieszankami przypraw. Same młynki są bardzo
poręczne i mają wygodne zamknięcie. W dodatku ich budowa umożliwia łatwe
wybranie grubości mielenia. A teraz zawartość. Na zawartość można się pogapić
przez przezroczyste ścianki młynka, a zapewniam, że jest się na co gapić.
Wielgachne różowe kryształki soli himalajskiej prezentują się cudnie, a to, jak
wyglądają gotowe mieszanki, sprawia, że nietrudno uwierzyć w ich jakość. Np. w
młynku z mieszanką indyjską znajdują się: sól morska, czarny pieprz, nasiona
kopru, nasiona kminku, kminek, gałka muszkatołowa, goździki, liście laurowe. I
owszem – wszystkie te składniki doskonale można sobie pooglądać przez
prześwitującą ściankę. Są całe, niepokruszone, mają soczyste kolory. Ręka sama
rwie się do mielenia. Tu dodam, że nie mówi się mielić, tylko mleć. A młynarz mełł, nie mielił. No dobra, niech będzie, że "mielić" i "mielił", ale jest to forma potoczna, a nie wzorcowa...
Najbardziej
przypadła mi do gustu mieszanka karaibska. Jej składniki to: sól morska, słodki
brązowy cukier, czosnek, suszone pomidory, banany, cebula, pieprz czarny,
papryka zielona, papryka czerwona, wszystkie przyprawy, imbir, mango, skórka z
pomarańczy, czerwone chili, anyż gwiazdkowy, gałka muszkatołowa, cynamon,
mięta, kurkuma, skórka z limonki. Nie jestem pewna, co to znaczy "wszystkie przyprawy". Ktoś wie? Wiem za to, co znaczy zero konserwantów.
Nie jestem osobą, która koniecznie musi przyprawiać potrawy
własnoręcznie zebranymi i podlewanymi na osobistej działce ziołami (nie mam
działki, a rośliny zdychają na mój widok). Po prostu zawsze wychodziłam z
założenia, że lepiej jest dodawać do jedzenia przyprawy osobno, gdyż wtedy się
dobrze wie, co się właściwie i w jakiej ilości wrzuciło. Skoro jednak mam pewność,
że w słoiczku znajduje się dokładnie to, co jest wymienione na opakowaniu, to
czy jest powód, aby ten brązowy cukier sypać osobno, później ścierać gałkę
muszkatołową, suszyć mango (ale jak to suszyć mango?), rozcierać miętę i
lecieć do sklepu po anyżek? Hmm. Trudna sprawa. Tak naprawdę lubię sobie sama dawkować przyprawy, sprawdzać smak na różnych etapach kucharzenia, a więc młynków używać będę raczej w sytuacjach wymagających pośpiechu i podczas przygotowywania potraw, które już dobrze znam i w których proporcje nie są szczególnie ważne. Jeśli lubisz eksperymenty w kuchni, ale jeszcze niezbyt dobrze przypisujesz przyprawy do miejsca na mapie, dla którego są one charakterystyczne, z powodzeniem możesz pomóc sobie młynkami.
Reasumując – z czystym sercem polecam Wam, drogie
dziatki, produkty
Ultracomida. Gdybym uznała owe produkty za niewarte pochwał, to albo
bym je zjechała od góry do dołu, nie żałując sobie, bo kto bogatemu (hoho, ale
beka) zabroni, albo bym nie napisała nic. Na pewno warto sięgnąć po oliwę z oliwek,
warto ponapawać się zapachem wędzonej papryki. Warto też spróbować mieszanek
przypraw – ze szczególnym uwzględnieniem miksu karaibskiego i indyjskiego. A
maniakom owoców morza polecam sól z algami.